Namche Bazar. To tutaj spotykają i aklimatyzują się wspinacze wybierający na najwyższe szczyty świata: Mt Everest (8848 m), Lhotse (8516 m) czy Czo Oju (8201 m), ale nie tylko. To także pierwszy przystanek przed Nuptse (7861 m), Pumori (7162 m), Ama Dablam (6812 m), Mera Peak (6476 m), Island Peak (6189 m) i wiele innych.
Niech Was jednak nie zmyli popularność tego miejsca. To nie jest drugie Zakopane i brak tutaj przypadkowych turystów.
Do miasta nie prowadzi żadna ulica i na próżno szukać tu samochodów. Te zostały w Jiri, od którego dzieli nas pięć dni marszu.
Większość turystów (w tym i ja) wybiera jednak drogę na skróty. Najpierw samolotem do Lukli, a później przez dwa dni maszerując do Namche Bazar. I ten odcinek szlaku wam dzisiaj zaprezentuję.
Przelot do najniebezpieczniejszego lotniska świata w Lukli
Panuje powiedzenie, że jeśli uda się bezpiecznie wylądować w Lukli, to zdobycie Mt Everestu jest już tylko formalnością. To miejsce, o którym powstał niejeden dokument, a “The History Channel” umieścił je na 1 miejscu w rankingu najniebezpieczniejszych portów lotniczych świata.
Lotnisko posiada tylko jeden krótki pas startowy o długości 460 m i szerokości 20 m. Nachylony pod kątem 12 stopni i zakończony z jednej strony 600-metrową przepaścią, a z drugiej skalną ścianą. To powoduje, że na lotnisku mogą lądować tylko helikoptery i małe samoloty pasażerskie przewożące do 18 osób.
Największym utrudnieniem jest jednak szybko zmieniająca się pogoda, gdyż lotnisko znajduje się na wysokości 2860 m n.p.m., czyli jest wyżej niż Rysy! Zatem nawet jeśli w Katmandu świeci słońce, wielce prawdopodobne jest, że nad Luklą leje deszcz i lotnisko tonie w chmurach. Latające na tym odcinku maszyny mogą zawrócić tylko do określonego momentu – praktycznie na końcu, w ograniczonej wzgórzami dolinie już nie.
Pierwsze zetknięcie z Himalajami
7 kwietnia, 09:45.
Wysiadam z niewielkiego, pasażerskiego samolotu Let L-410 Turbolet wraz z pozostałymi 17 pasażerami. Po chwili wszyscy się gdzieś rozeszli, a ja wciąż nie wierzę, że tutaj jestem.
Znajduję spokojne miejsce z widokiem na pas startowy i w oczekiwaniu na lądujące samoloty, zajadam się nepalskimi słodyczami. I przekupuję nimi lokalne dzieciaczki do kilku zdjęć.
Od razu polubiłem atmosferę Lukli – to taka prawdziwa brama do Himalajów.
Właściwie cała wioska to lotnisko i odchodząca od niej główna ulica, która jest… jedyną ulicą. Na ulicy zamiast samochodów – karawany obładowanych jaków. Niosą one nie tylko ekwipunek trekkingowy i wspinaczkowy, ale przede wszystkim zaopatrzenie do wyżej położonych wiosek.
Przy głównej ulicy mijam sklepiki ze sprzętem turystycznym i prowadzone przez całe rodziny hoteliki (zwanymi tutaj lodge lub tea-house) oraz knajpki.
Najbardziej jednak rzuca się w oczy amerykański Starbucks, Irish Pub, German Bakery czy Hard Rock Cafe.
Nie dajcie się jednak zmylić. To nie są oficjalne placówki ww. marek i nie znajdziecie w nich niemieckich ciastek czy menu z oryginalnego Starbucksa. Za to we wszystkich znajdziecie kilkukrotnie wyższe ceny niż w lokalnych knajpkach i darmowe Wi-Fi.
Na szczęście Lukla nie została w całości pochłonięta przez globalizację i są też miejsca podkreślające własną tożsamość kulturową. W związku z tym można pójść na przykład do YakDonald’s i zjeść Everest Burgera.
Mosty, osły, jaki i ból głowy
Lukla to miasteczko, o które zahacza większość turystów. Łatwo przy tym odróżnić tych, którzy dopiero przylecieli, od tych, co właśnie zeszli z gór. Pierwsi – czyści, pachnący i wypoczęci, drudzy – zakurzeni, często niedomyci i ogorzali od słońca.
Wszyscy są jednak szczęśliwi. Pierwsi, że wreszcie wyruszają w wymarzone Himalaje. Drudzy, że wracają już do upragnionej i długo wyczekiwanej cywilizacji.
Oczywiście każdy się nawzajem pozdrawia. Niezależnie od narodowości i wyznawanej religii, tutaj obowiązuje nepalskie powitanie: Namaste! W dosłownym tłumaczeniu oznacza “pokłon tobie“.
Pierwsze kilometry szlaku to spokojny trekking wśród tragarzy, jaków i osłów z widokiem na rzekę Dudh Kosi. Doleciałem tutaj samolotem i nie mam dostatecznej aklimatyzacji, więc ograniczam pośpiech jak tylko się da i napawam ostatnimi chwilami w dolinach.
A teraz w Himalajach jest szczególnie urokliwie, bo kwitną rododendrony. I nie są to tylko krzaki, takie jak w Europie, ale wielkie, kilkumetrowe drzewa pokryte różowymi kwiatami.
Jakie jaki? Raczej dzo
Dla większości turystów wszystkie obładowane towarami rogate zwierzaki w Himalajach to jaki. Jednak to wcale nie jest takie oczywiste i poniżej wysokości 3500 metrów trudno spotkać prawdziwego jaka. Pierwsze jaki pojawiają się dopiero za Namche Bazar, a to co wcześniej będziecie mijali to krzyżówka jaka i krowy, czyli dzo (samiec) lub dzom (samica).
Prawdziwe jaki potrzebują do życia temperatury nieprzekraczającej 15℃, w innym przypadku się przegrzewają i padają. Nie dziwi za to widok jaka pasącego się w śniegu na wysokości prawie 6000 metrów.
Noc postanawiam spędzić w Phakding. Wioska znajduje się na wysokości 2610 m, a więc 250 metrów niżej niż Lukla. Chcę w ten sposób przystosować organizm do dużej wysokości i uniknąć bólu głowy, który spotyka wielu turystów.
W krainie wiszących mostów
Kolejny dzień zaczynam bardzo wcześnie. Zachody są około osiemnastej, a przed godziną 22 już wszyscy zasypiają. Nic więc dziwnego, że o siódmej nad ranem nie wytrzymuję i wyskakuję ze śpiwora.
Zaletą porannego wstawania jest bardzo dobre światło do fotografowania. Za to w godzinach popołudniowych pojawiają się chmury i zmniejsza przejrzystość powietrza. Jeśli więc chcecie przywieźć pocztówkowe zdjęcia z Nepalu, wstawajcie wcześnie.
Największą atrakcją turystyczną dzisiejszego dnia są niesamowite wiszące mosty. Na samym tylko odcinku z Phakding do Namche Bazar będziecie przechodzić przez pięć mostów. Wszystkie nad tą samą rzeką, Dudh Kosi.
Taka konstrukcja umocowana jest zwykle wysoko nad korytem rzeki, czasem trochę się buja i co niektórym zapewnia dreszczyk emocji, a często są jeszcze dodatkowe atrakcje typu idąca nam naprzeciw karawana jaków. Problem w tym, że mosty są bardzo wąskie i ludzie jeszcze się miną, ale z objuczonymi jakami lepiej nie próbować.
Zresztą w ogóle noszącym bagaże tragarzom i karawanom należy ustępować.
Dzisiejszego dnia, nie wliczając przerw i odpoczynków, czeka mnie 5-6 godzin trekkingu. Prawie 11 kilometrów marszu, w tym 1000 metrów podejścia. Nic trudnego, mam na to cały dzień.
Jedyną niedogodnością jest wszędobylski kurz. Od kilku dni nie padało, a pędzące zwierzęta wytwarzają tumany kurzu. Na szczęście w Namche możliwe jest jeszcze wzięcie niedrogiego i całkiem komfortowego prysznicu. Podobno jest nawet ciepła woda.
Dokuczliwe jest również palące słońce. Panuje upał i chciałoby się założyć krótkie spodenki, ale to spowoduje nierówną opaleniznę. Na tej wysokości człowiek nabiera kolorów błyskawicznie, więc nogi i ręce szybko zaczynają nie pasować do reszty ciała. Można smarować się filtrem słonecznym, ale po chwili będziecie oblepieni kurzem.
Wybieram więc długie i lekkie spodnie softshellowe oraz zwalniam tempo, by się nie przegrzać. Pomagają również okulary lodowcowe.
To tyle z minusów. Na plus są oszałamiające widoki z każdej strony. Intensywnie zielona dolina Khumbu ze wzburzoną rzeką Dudh Kosi, kwitnące rododendrony czy pierwsze himalajskie olbrzymy: Thamserku (6608 m), Kwangde Ri (6187 m) i Khumbila (5707 m).
Po drodze można dostrzec także najtrudniejszy z tzw. “szczytów trekkingowych”, Kusum Kanguru (6 367 m).
Sporo czasu poświęcam rozmowie z innymi trekkerami. Poznaję lokalnych tragarzy, turystów (najczęściej Amerykanów, Hindusów i Australijczyków) oraz rodowitych Nepalczyków na wczasach. Mimo trudów wędrówki, wszyscy są tutaj szczęśliwi i uprzejmi. Taka wyprawa to doskonała inwestycja w naukę języka angielskiego i daje więcej niż niejeden kurs.
Najbardziej wyróżniają się obładowani tobołami tragarze, wśród których jest sporo kobiet i dzieci. Podobno niektórzy z nich noszą ponad 100 kilogramów na plecach. Okazuje się, że za dostarczenie ich z Lukli do Namche zarabiają po sto rupii za kilogram, czyli łącznie ponad sto dolarów.
Sporo jak na warunki nepalskie, ale praca mordercza i kręgosłup zapewne do szybkiej kasacji.
Welcome to Namche Bazar
Ostatnie podejście to ostra jazda i sugeruję zjeść porządny posiłek oraz zrobić dłuższy odpoczynek przed opuszczeniem Jorsale, wiosce poprzedzającej Namche. Do pokonania macie 500 metrów różnicy wysokości zakosami po gęsto zalesionym terenie.
Podobno w trakcie tego podejścia będzie widoczny czubek Mount Everestu wystający zza muru Nupste – Lhotse, ale mi ten widok umknął. Skupiałem się jak każdy na… łapaniu oddechu.
Na szczęście po dwóch godzinach docieram do celu, gdzie robię przerwę aklimatyzacyjną i poznaję okoliczne atrakcje. Jak wygląda aklimatyzacja i co robić w Namche Bazar?